Bali, Indonezja, 7.XI - 5.XII.2015
- Penang - Kuala Lumpur - Denpasar. 7.XI.2015
- Denpasar - Singapur. 5.XII.2015
Na dole strony linki do paru widoczków z Bali. I do do paru dość przypadkowych zdjęć jedzenia. Ale przedtem garść refleksji. A co.
Indonezja bardzo mi się podobała. I chcę szybko tu wrócić. Indonezja, a dokładniej Bali a więc jej bardzo mała i bardzo nietypowa część. Bo Bali ma swoją bardzo wyraźną specyfikę.
Po pierwsze to jest super-mega-turystyczne. Jeśli kojarzycie te wszystkie takie hipstersko-travelersko-koszmarne rozrzucone po Azji miejsca których moją ulubioną nazwą jest "Kingdom of Backpakistan" no to Bali jest nie ulicą czy miasteczkiem a całą taką wyspą. Nie tak trudno od tego tu uciec. Ale raczej nie da się całkiem i na dłużej. Obcowanie z tą groteską i tak jest warte fajności Bali. A poza tym ja chyba już jestem za stary by jeżdząc gdzieś dalej szukać za wszelką cenę autentyczności. Jakbym chcial znaleźć autentyczność to bym po prostu pojechał na rynek w Koluszkach w któreś środowe popołudnie a nie te 11 tysięcy kilometerów za daleko.
Po drugie Bali to bardzo dziwny i bardzo ciekawy hinduizm - w przeciwieństwie do zdecydowanie muzułmańskiej, acz w łagodnym wydaniu Indonezji. Moją tandeciarską naturę, jak chyba się już nie raz przyznawałem wyjątkowo hinduizm porusza. Jakoś to pasuje do mojej wewnętrznej estetyki czy co. Więc obcowanie tutaj z tym całym rozmodleniem, nieustannym składaniem ofiar, procesjami i ceremoniami robiło mi fajnie. A to tu ma naprawdę wysoki poziom aktywności. Balijczycy sprawiają wrażenie jakby się zajmowali głównie modleniem z przerwami na inkasowanie kasy od turystów. Ale ponoć niepokojąco dużo biznesów prowadzą tu przyjezdni z innych wysp, bo Balijczycy nie bardzo mają do tego głowy.
Mój odbiór Bali jest bardzo skażony tym, że ten miesiąc mieszkałem w Ubud. Nie oglądałem i nie czytałem (ale jak kto ma ebooka to przygarne!), ale kochaj z Eat, Pray, Love to tutaj się właśnie działo. Ubud to jest taki disneyland dla wszystkich miłośników jogi, medytacji, poszukiwania siebie i żywienia wegańsko-makrobiotycznego. Ściąga więc wszystkich najbardziej pretensjonalnych ludzi z całego świata (bardziej nawet niż ja!). Stan ich umysłu dla mnie najlepiej oddaje dyskusja na lokalnym forum ekspatów, o tym czy na pewno należy się po pogryzieniu przez bezdomnego psa szczepić na wściekliznę, bo przecież szczepionka to ingerencja w świątynie jaką jest ciało i czy ktoś może zna jakiegoś lokalnego uzdrawiacza który by pomógł. Wariaci się zdarzają, ale kurcze pod tym postem była długa dyskusja o uzdrawiaczach...
Są różne takie bardziej fancy knajpy i kawiarnie. Kawa z dripa, aeropresu oraz możliwośc wybrania spośród tak z 10 gatunków w co drugiej kawiarni. Kombuche i wszelkie warianty wegańskości. Szoty z trawy (nie tej co myslicie). Posiłki oczyszczajace (a pewno i przeczyszczające). Wszystko co najbardziej pretensjonalne w Warszawie ale bardziej i lepiej - bo tutejszy hipsteryzm ma wymagających odbiorców z Australii i San Francisco. Jest dobre studyjne kino (reklamujące sie jako "pierwsze wegańskie kino na świecie") - z nieustającą dostawą bardzo depresyjnych irańskich filmów.
No ale właśnie w takim koszmarku mieszkałem i mi się to bardzo podobało. Bo ja tu miałem robotę do zrobienia. A obecność wszystkiego co powyżej powoduje, co tu kłamać, że dość wygodnie się mieszka. Szkoda tylko, że jest tu najgorszy internet jaki spotkalem. Wolniejszy niż polski 15 lat temu.
Dla Ubud alternatywą byłoby mieszkanie w jakiejś przepięknej i dzikiej wsi bez infrastruktury, albo mieszkanie nad morzem czyli wśród strasznej ilości przećpano-pijanych australijczyków na nieustającym rave. Ja uważam, że oczywiście znacznie sensowniejszą odpowiedzią na wszystkie pytania jakie stawia nam życie jest ta którą wybrali raveowcy a nie tutejsi jogini. Ale jednak za sąsiadów to wygodniej mieć joginów.
Ubud ma też tą zaletę, że jest zlokalizowany w samym środku wyspy. Więc jest idealnym punktem wypadowym do zwiedzania Bali. Godzinka, dwie skuterem do wulkanów, morza, świątyń w środku dżungli, ogromnych tarasów ryżowych i wszystkiego tego co jest fajną egzotyką. Parenaście minut do zupełnie niesturystyczonego Gianyar gdzie nagle wszystkie ceny są trzy razy niższe (a ponoć i tak dwa razy wyższe niż w reszcie Indonezji).
Podsumowując. Ubud to koszmar. Jak się jeżdzi to trzy dni tu to maks. I raczej po to by się najbijać ze sturyścienia. Ale do mieszkania to chociaz ciut za drogi to naprawdę fajny. Polecam.
Dodatkowo: