Blue Jasimine
Byłem wczoraj w kinie na najnowszym filmie Woody Allena – “Blue Jasmine”. Film recenzje miał dobre, we wszystkich jednak powtarzała się stale uwaga, że od dawna nie było tak smutnego i gorzkiego filmu tego reżysera.
Cóż mogę powiedzieć? Oczywiście to bzdura. Jest to film dowcipny, nawet może – bardzo dowcipny tak jak i zresztą wszystkie ostatnie filmy Woodego. Jest on jednak przez krytków oraz publiczność przywiązaną do jego poprzednich filmów niezrozumiany.
Zwrot który dokonywał się powoli – trudno uchwycić jeden moment. Umownie można przyjąć, że cezurą jest “Match Point” (Wszystko gra) – w którym w pełni widać już nowego Woodego i ostateczne przeniesienie ostrza jego satyry na zupełnie nowe tematy. Dla przypomnienia – fim ten to jego pierwszy z europejskiej serii, a także pierwszy z Scarlett Johanson. Historia Zbrodni bez Kary, historia współczesnego, pozbawionego sumienia, Raskolnikowa. Posiadającego jednak nieskończenie więcej szczęscia. Żyjącego w środowisku moralnie znacznie bardziej zepsutym, niż peteresburskie kurwy wśród których przyszło żyć Rodionowi – czyli wyższej klasy średniej, czy może nawet niższej klasy wyższej. Oczywiście za bardzo jadowitym obrazem pustki i pazerności tego środowiska (a zwróćmy uwagę, że to film jeszcze sprzed kryzysu, który dopiero osmielił mainstreamowych artystów do częstszego wprowadzania takich wątków) kryje się refleksją nie przesadnie oryginalna ale też jedna z tych które warto powtarzać do znudzenia.
Kluczowe jest to, że film ten jest ostatecznym odwróceniem się Allena od wnikania w samego siebie i w zakamarki swojej duszy w stronę satyry społecznej – dodajmy, że wyraźnie połączonej z lewicową wrażliwością.
Allen z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych słusznie byl krytykowany za pomijanie tej tematyki. Nowy Jork w jego filmach był miastem białych, heteroseksualnych, niestosownie bogatych mężczyzn nie zajmujących się pracą, za to skupionych na uniesczęśliwaniu siebie i swojego otoczenia. Problem braku pieniędzy w zasadzie nie istniał – a jeśli nawet się pojawiał, był rozwiązywany w sposób idiotyczny i obrażający inteligencję widza. Na tym tle – wyraźnie nie oburzającym reżysera – a wprost przeciwnie – afirmowanym przez niego widać mało rys. Bo od tego uproszczenia, można przecież znaleźć wyjątki – takie chociażby, jak postać Hollyw “Hannah i jej siostry”. (Na marginesie – czy nie oddaje ona doskonale zagubienia dzisiejszych hipsterów i pokolenia y?) – są one jednak nieliczne.
Ale lata zerowo i nastoletnie 21 wieku to całkowite zwrócenie sie Allena w kierunku krytyki społecznej. A więc poza wzmiankowanym już “Mach pointem” i kolejne filmy są wyraźnie zaangażowane. “Vicky Cristina Barcelona” – postrzegana jako opowieść o miłości (!!!) będąca przecież agresywnym antyamerykańskim, czy może nawet szerzej – antyzachodnim filmem o naszej pustce, zepsuciu i zakłamaniu. Prostą opowieścią o dwóch zatrważająco pustych, nieświadomych siebie, dziewczynach i świecie który jest tak skonstruowany, że to właśnie jest postawa którą premiuje. Wszystko to celowo groteskowo przerysowane ale i zmuszające do nieustannego chichotu. (Przyznam szczerze, że przy pierwszym obejrzeniu tego filmu nie dostrzegłem nawet, że był tam jakiś wątek romansowy). “O pólnocy w Paryżu” – film w fascynujący sposób pokrewny z “Przejrzeć Harrego” – a więc pełen samooskarżeń i rozliczeń. Tak jak “Przejrzeć” było probą zmierzenia się z załamaniem życia osobistego, rozstaniem z Mią Farrow i oskarżeniami kryminalnymi, tak “O północy” jest przecież formą przyznania się i przeproszenia, za płytkość i uproszczenia filmów z lat 70 i 80tych. To agresywnie-złośliwe przecież oddanie wąskich pragnień jak wyobrażeń o przeszłości i świecie głównego bohatera (alter ego młodego Woodego) jest tematem tego filmu – nie zaś (też przecież tak naprawdę bez jakiegokolwiek sentymentu i czułości oddany) – Paryż i jego bohema.
Podobnie rzecz ma się i z “Blue jasmine”. Przecież ta banalna opowiastka o pustce głównej bohaterki zagrana jest niestety absolutnie rewelacyjnie przez Cate Blanchett ze szkodą dla tego filmu. Niestety – bo zagrana na serio, zamiast tak jakby było bardziej adekwatnie – buffo. Historia która miała być tylko tłem do pokazania środowiska głównej bohaterki niepotrzebnie zupełnie dominuje film. Ukrywając jego prawdziwą treść – opowieść o tym, jak ICH fantazje okradają nas wszystkich – nieuprzywilejowanych – z życia. Warto się przyjrzeć temu filmowi uważniej i zrozumieć, że nie jest to, historia o niezbyt ciekawych emocjach. To historia o tym, że nawet dla transgresywnego żartu, lepiej byśmy nie czytali Pudelka.