Delhi, Jaipur,Mumbai, 14-22.VIII.2011
Trasa
- 14.VIII.2011 (nocny pociąg z Amritsar) – Delhi
- 17.VIII.2011 Delhi – (pociąg, nocny, ale krótko) – Jaipur
- 19.VIII.2011 Jaipur – (samolot) – Mumbai
- 22.VIII.2011 Mumbai – .. (samolot, a w ogole odlatuje 22 tutejszego czasu a 21 PL)
Zdjęcia
Jakieś są nie bardzo – ale jakoś nie miałem weny a i miejsca jakieś trudne do ugryzienia. Ale za to zrobiłem ogromnie dużo myślę, że świetnych zdjęc żarcia – będą w oddzielnym wpisie o kuchni tutejszej.
Uwagi
Całkiem sporo do pisania a jakoś nie w nastroju. No po ponad sześciu tygodniach mogło mi się znudzić, nie? No w każdym razie po Amritsarze pojechałem do Delhi. Delhi, odrazu uprzezdam wcale mi się nie spodobało. Chyba najmniej z wszystkiego gdzie byłem. Co gorsza jest to niechęc mało racjonalna. A i z powodu jej jakoś malo to Delhi obejrzałem więć pozbyłem się okazji polubić. Po prostu coś takiego było, co odstręcza. Najpierw zwiedziłem trochę New Delhi które ciekawe bo zupełnie nie Indyjskie. Ogromnie szerokie ulice, ogromna ilość pustki i przestrzeni. Zaprzeczenie tego z czym tu się głównie ma kontakt. Czyli tłumu i ciasnoty. Z ciekawszych miejsc – miejsce w którym zginął Ghandi. Ładna wystawa i ładne miejsce. Chociaż może nadużywanie przezemnie słowa ładnie szcególnie w tym kontekście głupkowate. Old Delhi to trochę jest wszystko co najgorsze w Indyjskiej slumsowatości bez zalet. A do tego pewno miałem pecha i w ogóle – ale cóż – wyjątkowo dużo browniarzy spotkałem. A jest tak, że heroiniści mi robią wyjątkowo źle na poczucie bezpieczeństwa. Więc mijanie całkiem często przycupnietych na progu i grzejących ludzi mi robiło stresa. Pewno po prostu akurat w takie okolice trafiałem i tyle, ale. W szczegolnosci ze w Bombaju też byli a Bombaj lubię. Aha, w drodze między Paranghati – gdzie jak to się uważa za domyślne dla turystów mieszkałem do Old idzie się przez dzielnice czy raczej ulicę czerwonych latarni. Egzotyczne i stresujące bo babki się na ciebie rzucają (nie wnikajmy za co chwytają) i bardzo chcą. Ceny które krzyczą – nie da się ukryć kokurencyjne – tak równowartość 35 zł. Ale żeby nie było, że tylko narzekam. Wyjątkowo jasny punkt Delhi to malutka dzielnica – obóz uchodzców tybetańskich. Bardzo przyjemnie. Fajne żarcie (miłą odmiana, ale co tu kłamać dużo mniej ono smaczne niż Indyjskie, ale za to inne). Sklepy w któych się nie trzeba targować. Bardzo polecam – szkoda, że na uboczu położona. Z innych ciekawostek to Delhi ma metro które dość mocno może jednak czlowieka zirytować – bo z powodu paranoiczności (chociaż moze oskarżenie o paranoje na wyrost – bo tu całkiem sporo jednak terroryzmu) przed każdym wejściem kontrola jak na lotnisku. Z całym tym południowo/indyjskim robieniem je na odwal. Skanują ci bagaże, ale nikt nie patrzy na monitor itd…
Z Delhi do Jaipuru. Z przygodami bo się spóźniłem na pociąg. Znaczy byłem punktualnie na stacji. Ale nie tej co trzeba. Najzabawniejsze, że na moim bilecie było napisane „New Delhi” – owszem gdzieś niżej Delhi – ale małymi literkami i to New mi wystarczyło. Ogólnie kupowanie biletów na www.cleatrip.com polecam ale to akurat ich usability-zonk – wyszukiwałem biletów z New Delhi, nie było pociągu, więc znaleźli z najbliższej stacji – Old Delhi. No ale tytuł biletu dla tego wyszukania. Kretynizm. No w każdym razie w efekcie w Jaipurze – stolicy Radżastanu jestem koło 3 w nocy. Troche chrzanienia ze znalezieniem noclegu oczywiście z tego powodu. Mniejsza. Następny dzień to włóczenie się po Jaipurze. Fajny fajny – zdecydowanie za mało na niego czasu. Bo tutaj kupuje różne prezenty i przez to mniej czasu na zwiedzanie. Cóż. Może kiedyś wrócę. A z drugiej strony targowanie – bywa zabawne. Bardzo moje umiejętnosci te Indie podniosły. Następnego dnia (19. sierpnia) jeszcze trochę Jaipuru a potem ledwo co zdążam na samolot do Bombaju. Tak byłem z 20 minut po formalnym zamknięciu czekinu. Cóż.
Dolatuje do Bombaju. Przebijam się na Colabę – dzielnicę którą LP poleca do mieszkania. Możnaby się spodziewać takiego typowego travellerskiego getta, („Kingdom of Backpakistan”) – ale tutaj zaskoczka. Bombaj na tyle duży, bogaty i kosmopolityczny, a dzielnica żywa a nie getto, knajpy i wszystko choć w „zachodnim” stylu pełne lokalsów. Ogólnie Bombaj/Mumbaii słynie z drogiego noclegu – no i pare pierwszych podejść dość przerażające. Za dość paskudne nory tak z 4 razy więcej chcą niż, za dużo lepsze miejsca gdzie indziej. W końcu zostaje w zadziwiająco tanim a sietnie polożonym ale dość dziwnym miejscu – pokój bez okna, wielkości szafy. Ale zadziwiająco czysto. Następny dzień włóczę się po Bombaju. Okolice Colaby – to ciekawy port rybacki (sortowanie/obieranie krewetek), dużo obłednej kolonialnej architektury (dworzec kolejowy któremu nie udaje mi się zrobić sensownej fotki) – i ogólna fajność. Potem jade trochę dalej w zdecydowanie bardziej slumsowate okolice. Chcę obejrzeć pralnie na otwartym powietrzu – niestety sobota i świeżo po ulewie więc pustawo – szkoda. Potem jadę do – Kamathipura – internet twierdzi, że jest to największa w azji dzielnica czerwonych latarnii. Czyli pewno na świecie. Ale jak to w indiach w tej największości jest kanciarstwo – ale szczęśliwie bardzo ciekawe. Bo to jest nie wydzielony kwartał czy co burdeli – a naprawdę duży teren gdzie one są wymieszane z normalnym życiem. Chordy dzieci, krowy, bazary z warzywami, knajpki, sklepy – a między tym przechadzają się dziwki. Bardzo to ma dziwny klimat, ogładanie tego jest zdeka perwersyjne, ale i ciekawe.
Ostatni dzień to już takie jakieś dość bez sensu włóczenie drobne zakupy. Nuda.
I tyle. Siedzę na lotnisku w Bombaju. I wracam. Bardzo to był udany i dobry wyjazd ale dramatycznie za krótki. Szkoda.