Periyar, Munnar, Kochin, Mysore, 26-31.VII.2011
Trasa
- 26.VII.2011 Kottayam – (bus) – Kumily (Periyar)
- 27.VII.2011 Kumily – (bus) – Munnar
- 28.VII.2011 Munnar – (bus) – Kochin/Cochin/Ernakulam
- 29.VII.2011 Kochin
- 30.VII.2011 Kochin – (pociąg, 114rp) – Kozhikkode – (autobus, 6h) – Mysore
- 31.VII.2011 Mysore
Uwagi
To się trochę zebrało tego do pisania. Chociaż w sumie nic wielkiego się nie działo, więc może wcale jednak nie.
We wtorek rano, o 6 wsiadłem w autbus do – rezerwatu Periyar. Jedzie się długo i bardzo po górach, bardzo ładna trasa. Koło południa dojechałem – pogoda więcej niż przeciętna albo kropi albo pada. Plus stanowczo za mało przejaśnień. Pomysł na Periyar jest taki, żeby obejrzeć sobie dzikie słonie. Jak LP radzi, jak też radzą lokalsi lepiej to zrobić albo pierwszym albo ostatnim kursem statku, pływającym po sztucznym jeziorze, zbudowanym na terenie parku narodowego. Te kursy trwają po prostu dwie godziny – inne jedną. A kosztują tyle samo. Miałem więc pare godzin do tego statku. Wykorzystałe je dośc kretyńsko, czyli trochę pojeździłem po okolicy rykszą i (tu istota) pojeździłem na słoniu. Bardzo to było zabawne i dowcipne, pewno oczywisćie przyłożyłem ręke do jakiegoś nieludzkiego traktowania zwierząt itd. – ale cóz, być tu i nie jechać na słoniu to trochę głupio, nie? W każdym razie mi się podobało. A potem park narodowy. Jak już wpakowałem się na ten statek zaczeło KOSZMARNIE lać. Ale ale w zamian po jakiś 40 minutach dojechaliśmy do rejonu gdzie były słonie. Bardzo to fajnie wygląda i mi się bardzo podobało. To był ponoć spory fart – bo to nie bardzo pora na oglądanie słoni – i np gadałem z ludźmi którzy dzień wcześniej nic nie widzieli. A poza słoniami było trochę małp i jakiś takich jeleniowatych. Podobało mi się. Chyba sobie jeszcze jakiś park narodowy zapodam. To w ogóle był dzień dogadzania sobie bo wieczorem jeszcze masaż ayurvedyjski (pewno zle napisalem, sprawdzić). Przyjemne chociaż dość męczące – to nie było takie relaksacyjne, bardziej hm lecznicze czy co.
W środę znowu wstaję rano i do Munnar. Trasa do Munnar cała prowadzi po górach i jest bardzo widokowa (wodospady). Jest też koszmarnie kręta, co mnie – niby bez choroby lokomocyjnej – doprowadzało dośc regularnie na skraj pawia. Do Munnar to po to by oglądać pola herbaciane. Już jakiś czas przed się zaczynają. Bardzo to jest ładne, obłędnie zielone. Trafiłem na łądną w miarę pogodę, więc jak tylko dojechałem zostawiłem bagaż (skądinąd w innym hotelu niż prosiłem by mnie rykszarz dowiózł, cóż, troche było mi tej pogody szkoda by sie kłócić, zresztą był zadziwiajaco dobry i tani). A potem parę godzin ot tak dość bez celu sobie chodziłem po okolicznych górach. Bardzo to jest ładne i piękne i polecam.
W czwartek (28.) tak dla odmiany też wcześnie wstałem i autobusem do Kochin/Ernakulam. Znowu ładna trasa, znowu kręta. Popołudniu dojeżdzam do Ernakulam, potem tylko jeszcze prom i jestem w Fort Cochin. Spotykam trzeci już raz belgijską(trochę polską) parkę, ich rykszarz całkiem przyzwoite miejsce do spania mi poleca. Nudzę, wiem. No a samo Fort Cochin nuudne, bardzo spokoje i w sumie jakoś tam przyjemne. Ot kolejna taka białasowata enklawa. Zapodaję sobie spacer do dzielnicy żydowskiej, fajnie tam. Trochę człowiek się na tych kilku uliczkach czuje jak by był w Garwolinie, Rykach czy w innym Goraju.
Piątek właściwie nic mądrego nie robie, zresztą sporo pada, więc nie bardzo się chce. Nakupuje przez internet biletów kolejowych na kilka najbliższych dni. O ile formalności w kasie są tu absurdalnie skomplikowane – o tyle łatwośc kupowania biletów przez internet o milon lat świetlnych wyprzedza tą polska. A przez tą cześć dnia co nie pada to się po okolicy jakoś kręce, i tyle. Wieczorem kolacje z R. Oni już w niedzielę wracają wieć się więcej już nie spotkamy;) Szkoda.
Sobota (30.) to w zasadzie nudny i męczący dzień. Bo rano wstaje, potem na pociąg do Kozhikodde. Trochę miałem zamiar się po nim powłóczyć i dopiero potem na autobus do Mysore – ale tak koszmarnie leje, że sobie odpuszczam. Resztę dnia spędzam w autobusie, jakoś trafiają mi się wyjątkowo gadatliwi współtowarzysze podróży. Wiem już bardzo wiele o pracy drobnego urzędnika bankowego w indiach, jakby ktoś ciekawy, mogę się podzielić. Mój słaby angielski, ich słaby angielski a także koszmarnie dziwaczna wymowa jaka tu panuje zestrajają się coraz lepiej. Docieram do Mysore tak koło 20, po znalezieniu noclegu, jeszcze trochę chodzę po mieście. Całkiem fajnie – bo przez ostatni tydzień byłem w bardzo spokojnych miejscach. Przyjemnych ale takich trochę bez charakteru. A tu znowu tłum, ciągłe się coś dzieje, różne dziwaczne rytułały co krok i inne takie. Bardzo tu jest też powszechnie dostępna trawka, tłumaczą mi ludzie, że legalna, w to wątpie. Ale de facto legalna – na pewno.
W niedzielę przypada chyba połowa mojego pobytu tu, nadal mi się nie znudziło 😉 Dzień taki na zwiedzanie bardziej. Jadę na górę nad miastem, tam świątynia. Potem zwiedzam pałac – ładny taki, zbudowany na początku XXwieku, czyli u szczytu brytyjskiej potęgi. Maharadża tutejszy tylko teoretycznie był niezależny. Fajnie sobie obejrzeć różne malowidła na ścianach pałacu, ich program polityczny itd – ciekawe. Szkoda, że nie można robić zdjęc. Potem jeszcze wiecej włóczenia – z poznanymi wczoraj ludźmi jadę do jakiejś ich ulubionej knajpki na peryferia. No takie tam atrakcje. Wykazuję się asertywnością i niekupuję różnych – swoją drogą naprawdę wspaniałych naturalnych olejków. Za to oglądam jak się robi kadzidełka – no i wącham te olejki. Ta sama asertywność i w efekcie brak jedwabnych fatałaszków. Chociaż to ponoć optymalne miejsce na ich zakup, więc może i to bład. A i jeszcze chodzę po bazarze tutejszym. Chyba najfajnieszy z tych na jakich tu byłem. Dużo, egzotycznie, kolorowo. Super fajny dział z płatkami kwiatów. Bardzo mi się podoba Mysore.
A i jeszcze jedna rzecz, której nie pisałem. W tym kraju wszyscy mają ten sam dzwonek do telefonu, albo mam coś nie tak ze słuchem. Sprawdzić.