Madurai, Rameswaran, Kanyakumari, 17-19.VII.2011
Trasa
- 17.VII.2011 Kodaikanal – (bus, 4h) – Madurai – (bus, 5h) – Rameswaran
- 18.VII.2011 Rameswaran – kręcenie się po okolicy – (nocny pociąg, 240rp) – Kanyakumari
- 19.VII.2011 Kanyakumari
Uwagi
W niedzielę (17.VII) budzę się jakimś absrudalnym bladym świtem by złapać autobus do Maduraiu. Chcę tam obejrzeć świątynie – a potem pojechać dalej, to jest duże miasto a ja już zrozumiałem, że ja w Indiach raczej lubie zadupia niż duże miasta – które są zbyt wyczerpujące i wolę sobie je dawkować – i raczej w nich nie nocować.
Świątynia w M. w paru miejscach opisywaną jako robiącą nieprawdopodobne wrażenie, w wspominanej już książce „” nawet pojawiła się teza, że jeśli człowiek miałby przeznaczyć w swoim życiu tylko dwa dni na pobyt w Indiach to właśnie w Maduraiu powinien je spędzić.
Dojeżdzam koło 11, pojawiają się pewne problemy z przechowalnią bagażu – nie da się go zostawić na dworcu, w końcu jadę na kolejowy, gdzie znowóż nie da się zostawic bagażu bez posiadania biletu. W końcu wyżebruje od jakiś ludzi wychodzących z akurat przyjechanego pociagu już nieaktualny – wystarczyło.
Planuje jutro (tj. w poniedziałek) jechać z Rameswarana do Kanyakumari nocnym pociągiem – postanowiłem kupić bilet wcześniej, by nie było problemów z miejscem. Czytałem, że kupowanie biletów na dłuższe trasy w Indiach to jest przygoda, ale jest duża różnica między wiedzieć a zobaczyć. Procedura ta bowiem wymagała wypełnienia 3 różnych podań, stania w 4 różnych kolejkach – a także podania absolutnie wszystkich danych moich i moich rodziców. (to nie tak dziwne, do rejestracji w hotelu dość często wymagają dostarczenia dwóch kserokopii paszportu i wizy). Skądinąd to i tak mi nie zapewniło w pełni miejscówki, bo pociąg był częściowo nieskomputeryzowany jak mi wytłumaczono, musiałem się następnego dnia na stacji pojawić by dowiedzieć sie jakie konkretnie mi miejsca przyznano – narazie tylko miałem pewność, że jakieś.
Sama świątynia w Maduraiu (Sri Meenakshi) szczerze mówiąc nie bardzo. Już chyba za dużo ich widziałem, a ta do tego, jako, że to jedno z ważniejszych centrów pielgrzymkowych była niemiłośiernie skomercjalizowana i zatłoczona. Bardzo Licheniem trąciła. Znacznie mniej wg mnie miała klimatu niż np. Tiruvannamalai. No ale może czegoś nie dostrzegłem, nie zrozumiałem, albo jakiś byłem zmęczony.
Dość długie przebijanie się spowrotem na dworzec autobusowy, a potem szybko do Rameswaram. Rameswaram to to miejsce w Indiach stosunkowo najbliżej Sri Lanki, jej północnego końca. Miasto na wyspie, ważny ośrodek pielgrzymkowy (poświęcony Ramie, który stąd wyruszył na podbój Sri Lanki, budując uprzednio przy użyciu armii małp most na nią, którego to ślady na satelirarnych zdjęciach NASA wiszą w okolicznych po świątyniach). Bardzo ładnie, bardzo stereotypowo tropikalnie – piasek, morze, palmy. Idę spać.
W poniedziałek (18.VII) śpię dłuuugo, a do tego rano jeszcze zamiast się ruszyć doczytuje książkę. W końcu się zbieram i jadę do Dhanushkodi – to już zupełny kraniec tej wyspy – prawidziwe zadupie. Jakieś stoisko z kokosami, parę ubogich chatek z palm no i morze z obu stron. Absolutnie obłędnie. Trochę się kręce po okolicy, robię zdjęcia. Oczywiście głównie ludziom. A właśnie nie pisałem o tym, a to ciekawe. Tutaj ludzie uwielbiają jak im się robi zdjęcia, podchodzą, proszą o nie. I to nie tylko dzieci – takżę dorośli. Regularnie sie zdarza, ze podchodzi mąż i prosi by zrobić zdjęcie jego żonie itd. Potem nawet nie chcą zazwyczaj obejrzeć jak wyszli. Oczywiście działa to i w drugą stronę – ludzie bardzo częśto robią mi zdjęcia, ot tak po prostu. A także – chcą mieć zdjęcie ze mną. Ha. Szczególnie oczywiśćie w takich dziurach. Wracając zahaczam o świątynie Kothandaraswamy. Jak wszystkie tutaj związana z jakąs opowieścią o Ramie i jego wyprawie na Sri Lanke. Wracając na główną drogę (gdzie chciałem złapać autobus do R.) zatrzymuję na stopa autorikszę wyładowaną kolesiami tak pod 40 z Gudżaratu. Resztę dnia spędzam już z nimi. Całkiem mili, chociaż baaardzo mało komunikatywny ich angielski był. Objeżdzamy resztę wyspy, parę miejsc ze świętymi karpiami itd. Bo oni to byli po prostu na pielgrzymce.
Wieczorem nim jeszcze poszedłem na dworzec idę do fryzjera się ogolić. Lubię tu chodzić do fryzjera (to drugi raz) bo w pakiecie poza strzyżeniem dostaje się masaż głowy, ramion itd. Tak też było i teraz. Jedyny problem, ze jak kretyn się nie spytałem przed o cenę, zakład wyglądał tak nędznie, że dość naiwnie uznałem, że nie bedą próbować mnie naciągnąc. Heh, oczywiscie to był błąd. Dość długo i umiarkowanie skutecznie próbuje się wykłucić o to, że 300rupii to bzdurna cena (to bylo jakoś z 6 razy za duzo). Ale ogólnie skala naciągactwa i krętactwa jest tu bardzo niska – duuużo tego mniej niż w np Turcji czy Egipcie. Ponoć na północy jest gorzej.
Potem na dworzec kolejowy, troche zamieszania z uzyskaniem miejscówki. Całkiem zabawny zwyczaj, ze tu na drzwiach wagonu piszą kto gdzie ma siedzieć. No a potem pierwsza podróż klasą sleeper, w sumie nic specjalnego – pi razy oko to samo co sowiecka plackarta, tyle tylko, że zamiast okien kraty – więc przynajmniej nie ma problemu duchoty. Jechało się dobrze, tak jak w polsce nie trawię rozmów z obcymi w pociagu, tak tutaj całkiem mi się podobało – chyba od tego bycia samemu pewne pryncypia podlegają mi zawieszeniu;)
Koło 5 rano jestem Kanyakumari. To to najnajbardziej południowe miejsce Indii. Za całkiem niedługo wschód słońca, więc nim idę spać idę nad morze, w to miejsca gdzie się spotyka Morze Arabskie, Ocean Indysjki i Zatoka Bengalska. Wschód słońca jak to wschód słońca. Ładny. Dodatkowa atrakcja, to to, że na wysepce obok stoi wielki pomnik wielkiego Tamilskiego poety – Thiruvalluvara, ot coś jak statua wolności.
Potem znajduje hotel i próbuję spać. To nie tak proste, bo z kwadrans po znalezieniu się w pokoju z głośnika z sklepu na przeciwko na maksa zaczynają lecieć hymny ku chwale Ramy. W końcu się udało. Ale to był prawdziwy triumf woli.
Koło południa się budzę, płynę promem na wysepki gdzie ten pomnik. Potem jeszcze trochę się kręce po okolicy, fajna wioska rybacka, dość slumsowata ale i (a możę własnie dlatego, że) malownicza. Trafiam na placyk przed bardzo wielkim i bardzo odpicowanym kościołem (tu sporo kościołów, sporo katolików). Obok też szkoła. Tłum dzieciaków biega, widzę jakiś dwóch białasów otoczonych przez dzieciaki. Podchodzę bliżej, zagadują skąd jestem. Ja z Polski, tak jak i jeden z nich;) Tak to właśnie wyglądał mój pierwszy kontakt z nie-lokalsami w Indiach 😉