Polkobexim
Polkobexim

Kańćipuram, 10.VII.2011

Trasa

  • 10.VII.2011 Mahabalipuram – Kancipuram

Uwagi

Jak widać po zdjęciach powyżej dziś były zabytki. Wczoraj właściwie też były, ale jakoś mało o tym pisałem. Więc tak.

Aha nim jeszcze o tym to przynudze o zabawnej, a może komuś (?) przydatnej ciekawostce. Kupiłem sobie indyjską kartę SIM () – do jej wykupienia potrzeba: ksero paszportu, wizy, jednego zdjęcia paszportowego i potwierdzenia zamieszkania. Tego ostatniego nie miałem, jakoś nakłamałem, że mieszkam długo w tym hotelu co to w nim spałem. Cóż, trzeba wierzyć, że tego nie weryfikują zbyt uważnie i mi za parę dni karty sim nie zablokują.

Z M. autobusem do Kańćipuram – chociaż to jakieś 50km to jedzie się z 2.5h – dużo przystanków, dziki tłum, specyficzna kultura jazdy. A właśnie – co do kultury jazdy – to indie to kraj zasadniczo z ruchem lewostronnym, ale nie jest ta lewostronność żadnym dogmatem, co rodzi np we mnie sporo stresu. Dodatkowo bardzo bardzo ważne jest trąbić. To trąbienie ma chyba sporo różnych znaczeń, w każym razie ja już dwa różne (spierdalaj i proszę – ustępuje ci) w miarę trafnie rozpoznaje (jeśli trafność ocenić tym, że jeszcze żyje).

W K. się sporo nałaziłem za noclegiem – najpierw obejrzałem te polecane przez LP – albo się zrobiły dwa razy droższe albo nie było miejsc. Szczęśliwie to miejsce pielgrzymkowe więc hoteli tu sporo. I tu też zonk. Nigdzie nie ma miejsc. Dopiero w piątym był wolny pokój. Całkiem przyzwoity, chociaż mógłbyć tańszy. No ale mam telewizor.

Cały dzień spędziłem na łażeniu od świątyni do świątyni (bądź jeżdzeniu mięzdy nimi motorykszą), dość męczące to zajęcie. Na początek takie bardziej nieoczywiste zmęczenie – po terenie tych świątyń chodzi się boso. W dni takie jak dziś (tak koło 40 stopni) cholerne dziedzińce (a one się głównie z dziedzińców składają) są koszmarnie nagrzane. Moje delikatne stópki są nieprzyzwyczajone do tego. Ludność tu mówi, że skarpetki są ok. Więc na przyszłość będe brał – bo to był koszmar. Drugi problem to wyjątkowo męczący kolesie podający się za przewodników, absolutnie nie umiejący mówić po angielsku i bardzo bardzo asertywnie domagający się zapłaty za swoje bardzo niechciane informacje (this is monkey, snake, kamasutra). Co tu kłamać oczywiście mimo ze mówilem ciągle by spadali, z dwa razy się już poddałem i coś tam dałem. Koszmarną awantura, że za mało. Jak mówiłem, bardzo są asertywni. Jak już jestem przy naciągaczach to oddzielny temat to motorykszarze, którzy, są taksówkarzami a więc siłą rzeczy – jak wszędzie na świecie – bandytami i oszustami. Co do bandytyzmu to nie mam dowodów żadnych, ale jestem pewien, że mam rację. Co do oszustwa – to oczywiście może złe słowo na różnicę kulturową – która każe zawyżać koszt przejazdu za każdym razem krotnie i zmuszać mnie do wykłucania się o właściwszą cenę (Gdzieś znaleziona, dobra i oczywista rada by ustalić cenę przed podróżą jest jaknajbardziej słuszna, ale i tak jak cię już dowiozą smęcą że coś tam i coś tam i żeby dać więcej). To jest przykre z wielu powodów. Nie umiem się tak kłócić i się wstydzę. Zawsze mam poczucie ze sie za mało wykłóciłem. A przede wszystkim człowiek się kłóci o w sumie jakieś absurdalnie małe kwoty jak to przeliczyć na złotówki. Bo jakoś to głupio się wykłucić z 9zł do 3zł. Zresztą, jak czytałem jakieś różne relacje ludzi co to się po indiach włóczyli, czy też rozmawiałem, to zawsze mnie dziwiło to ile opowiadają o tym targowaniu się. Miałem poczucie ze to coś nie tak, się kłucić od 2-3 złote ciągle. No a jak tu jestem to sam to robię, ale no nie wiem, coś mnie boli i zmusza do.

Z drugiej strony trudno im się dziwić, że traktują wszystkich turystów jak chodzące portmonetki. W zasadzie nimi są, nie?

A co do samego Kańćipuram (ha! bonus ze znajomości polskiego – możliwość w miarę prawidłowego wymówienia nazwy) – to nazywa się je miastem tysiąca świątyń – ja widziałem sześć i chyba bym nie przeżył zobaczenia pozostałych 994. (aha, tak naprawdę jest ich ponoć koło setki. Też sporo.) Chyba się nie nadaję do pisania dokładnie czym Kańćipiram jest – jak ktoś chce to poza przewodnikami jak zawsze tyleż pomocnymi co kretyńskimi mogę np polecić książkę którą nie wiem skąd mam, a jest zadziwiająco dobra, mimo: uduchowionego odchylenia, bycia wydaną przez Drzewo Babel (to ci co wydają Coelho), kretyńskiego tytułu („Alfabet zakochanego w Indiach”), bycia napisaną przez francuza – Jean-Claude Carriere (ale chociaż ma kretyńskie imie, to to ten od scenariuszy dla Bunuela – czym zmywa poprzednie grzechy). Tak więc jest to jedno z 7 głównych świętych indyjskich miast (czego i LP i Pascal nie raczyły nadmienić).

A i jeszcze nie widzialem ani jednego karalucha.