Polkobexim
Polkobexim

Mahabalipuram, 8-9.VII.2011

Trasa

  • 8.VII.2011 Chennai – Mahabalipuram
  • 9.VII.2011 Mahabalipuram

Uwagi

Po poprzednim bardzo emo wpisie ten chyba będzie bardziej zjadliwy dla czytelników i czytelniczek. Nadmienię tylko, że nadal nie wiem po co tu jestem, ale poza tym to jest fajnie.

A może nie będzie, bo za to będzie nudny. Ot wymienianie gdzie byłem i ile za co zapłaciłem.

Wylądowałem w Bombaju, przeszedłem dość upierdliwą kontrolę graniczną (nie wpisałem w formularzu gdzie będe mieszkał – bo nie wiedziałem – i bardzo się oburzono, więc na oczach pogranicznika otworzyłem przewodnik, wpisałem pierwszy z brzegu hotel, wystarczyło), odebrałem bagaż (całkowicie przemoczony – bo padał bardzo deszcz) i voila. Pozostało tylko przedostać się z terminalu międzynarodowego do krajowego. Jako, że lot Bombaj – Chennai miałem ichnimi tanimi liniami nie przysługiwał mi normalnym transfer. Gdy tylko wyszedłem z lotniska zaczepił mnie jakiś naganiacz/taksiarz. Spytałem ile, powiedział 1600 rupi (+- 100 złotych). Szybko zszedł do 400. Nadal dużo. Polazłem więc do przeuroczego ich wynalazku jakim jest prepaid taxi – i zamówiłem i opłaciłem taksówkę za 180 rupii. Zamawianie taksówki okazało się dość skomplikowanym procesem biurokratycznym. Trzy różne kwitki, dwa razy podpis. Następnie z kartką na postój, gdzie się okazuje, że w moim zamówieniu jest pomyłka, powrót do biura zamawiania prepaid, kolejne podpisy i formularze itd. W końcu w taksówce, chociaż to tylko 7km – przejazd trwał całkiem długo – na swój sposób malowniczy, w strugach deszczu, przez slumsy.

Potem 3 czy 4h czekania na następny samolot. Jest darmowe wifi, kontakty itd.

Przed 9 rano dotarłem do Chennai zwanego niegdyś Madrasem. Ciągle nie bardzo wiem gdzie właściwie chce jechać, co dalej. Wiem tylko, że chce wziąć prysznic i wyspać się w cichym i czystym miejscu i wtedy pomyśleć. Wiem, też ze Chennai w jakimś rankingu Lonely Planet wygrało ranking na najmniej atrakcyjne miejsce świata. Duże, 6 milionowe miasto, raczej nie ma szansy na spokój. Szczęśliwie LP z właściwą sobie hipokryzją pisze, że ledwie dwie godziny od Chennai znajduje się Mamsdmasmdmsa, opisane jako „backpackers ghetto” czy jakoś tak. To mnie skusiło. Będzie łatwo i bezproblemowo. Z lotniska 10 min na piechotę do dworca kolejowego (w zaden sposob nie ma o nim informacji, tylko dzieki LP wiedzialem o), w centrum przesiadka w autobus na dworzec autobusowy. Ogladane z okien komunikacji miasto to chaos chaos chaos. Ale słabo to odbieram, koszmarnie zmęczony głównie przysypiam. Główny dworzec okazuje się być absolutnie gigantycznym kolosem, dworzec w Stambule, który chwali się tym, że jest największy na świecie, spoko wpadłby w kompleksy. Kupuje bilet (22 rupie) i voila.

M. okazuje się miłe i spokojne, a także pustawe. Turystów mało – szczyt sezonu tutaj przypada pół roku później. Teraz ledwie niedobitki – w hotelu w którym się zatrzymuje mieszka jeszcze jedna grupa francuzów (zresztą M. jest wyraźnie na nich nastawione, sporo napisów po francusku, częste zaczepki po francusku – chociaż częsciej mnie biorą za Niemca (!)). Izraelczyków wbrew opowieściom – żadnych. Biorę pokój za 250 rupii, wiatrak, własna łazienka – nie zapiękna ale czysta – na ukrainie trafia się zazwyczaj podlejsze. Zapewne się da taniej, ale i tak stargowałem z 400. Z drugiej strony to +- 15 złotych, nie ma co narzekać) Jestem tak zmęczony, że natychmiast idę spać. Budze się już gdy jest ciemno, szybki spacer po okolicy. Bardzo pyszny, absurdalnie tani smażony ryż na kolacje. Trochę internetu – szybki!

Ciągłe zaczepki chcących sprzedać trawę – zdajsie głównie dilerką zajmują się kierowcy ryksz. Rzucają cenę 200rupii – 12PLN – trudno mi wyczuć, ale wydaje mi się, że na tutejsze warunki to sporo, ale narazie nie jestem zainteresowany, pytanie ile może stargować.

Śpię jakoś bardzo długo – budzę się koło 12. Wynajmuje rower (50rp) i jadę rozejrzeć się po okolicy. Porozrzucane po okolicy świątynie sprzed półtorej tysiąća lat, wyrzeźbione na nich historie które nic mi nie mówią. Dzikie małpy – okradające turystów – na moich oczach jakiejś kobiecie zwędziły Pepsi (fascynująće, tu wszędzie jest Pepsico i jego napoje – CocaColi praktycznie nie ma!). Puszczone w samopas kozy, żrące wszystko, akurat tu głównie sterty łupin kokosa (pełno sprzedawców którzy maczetą otwierają, podają słomkę – absolutnie pyszne). Po ulicach pałęta się sporo krów, świętych. Spotkanie z stereotypem indii bardzo udane. Bardzo malownicze. Robię dużo za dużo zdjęc, ale trudno nie robić. Zresztą jedyny sposób walki z pokusą jaki znam to jej ulec.

Wracam, kąpię sie trochę w morzu.

Na kolacje zjadam w jakiejś jadłodajni masala dosa z różnymi czatnejami, kolejny raz płacę za wodę mineralną do posiłku więcej niż za samo jedzenie. Tak czy inaczej wszystko sie zamyka w 3PLN – a było to jeden z lepszych posiłków w moim życiu.

Ale nudzę, nie?